Kilka lat temu, kiedy poznałam swojego męża, nie rozumiałam jego świata. Ja – otwarta, wiecznie rozbiegana z kilkuset znajomymi na portalach społecznościowych, rzadko w domu – a jeśli już – ciągle w kontakcie. On – informatyk. Minimalna obecność w social mediach (generalnie ograniczała się jedynie do posiadania konta na nielicznych portalach), wiecznie offline. Twierdził – „uważaj, co piszesz, przecież wystarczy ktoś z wiedzą i wszystko sobie przeczyta. Jak coś zostawiasz w necie, nie znika nigdy”.
Ale jak? Przecież piszę prywatną wiadomość. Jak ktoś ma ją wykraść? I tak sobie żyłam w mniej lub większej nieświadomości, że moje prywatne konto w social mediach, to moja osobista, bezpieczna przystań. Co jakiś czas jednak, w codziennych sytuacjach, temat powracał. Siłą rzeczy zaczęłam zastanawiać się, że może coś w tym jest. I mimo, że wciąż z tych szeroko dostępnych mediów społecznościowych korzystałam, iskra niepewności się tliła.
Pandemia zniewolenia
Potem przyszedł COVID-19. Przez cały lockdown, ograniczenie realnych kontaktów społecznych i zamknięcie w domach moje życie towarzyskie – pewnie jak większości – przeszło praktycznie w całości do internetu. Nagle okazało się, że rano piję kawę z przyjaciółką na ZOOMie, podczas lunchu sprawdzam co u znajomych na Instagramie, a wieczorem, po położeniu dzieci spać, wysyłam ich zdjęcia rodzicom przez Whats’up. Ah, zapomniałam, że w „międzyczasie” jeszcze zdalna nauka czyli Facebook (grupa oczywiście prywatna, gdzie nauczycielka przekazuje materiały) oraz Messenger z całą resztą klasowych ustaleń i problemów. Uffff, tyle spraw i tylko jedna doba.
Przez ostatnie miesiące mogę śmiało stwierdzić, że social media zajęły ogromną część mojego życia. Przyzwyczaiłam się do telefonu zawsze przy sobie, reagowania na każdy jego dźwięk czy wibracje. A jeśli za długo milczy – mimochodem sprawdzam, czy może jednak jest jakieś powiadomienie, tylko go nie usłyszałam. No i obowiązkowo wieczorem – tuż przed zaśnięciem – jeszcze szybki rzut oka na znajomych. Może wrzucili jakieś ciekawe zdjęcie? Albo kupili coś fajnego?
Małe kroki do większej świadomości
W pewnym momencie złapałam się na tym, że wszystkie moje obowiązki domowe przerywane są przez chęć sprawdzenia co słychać „w telefonie”. I tak – zamiast ugotować zupę w 30 minut, zajmowało mi to co najmniej 60. Przynajmniej połowę tego czasu siedziałam bezczynnie wpatrując się ekran telefonu. Nie umiem być offline. O nie, tak być nie może!
Zaczęłam więc obserwować jak wygląda to u innych. Wnioski? Rozejrzyjcie się wokół siebie. Na pewno też to widzicie. Zdecydowana większość ludzi, których spotykam na ulicy, podczas spotkań rodzinnych czy przyjacielskich, nie rozstaje się ze swoimi telefonami! Przerażające, co? Najgorsze jest jednak to, że jesteśmy już tak uzależnieni od technologii, że coś, co nie powinno się zdarzyć, odbywa się w towarzystwie telefonów (jak chociażby rozmowa z dziećmi przy obiedzie) i powoli przestaje to komukolwiek przeszkadzać.
Wreszcie mówię sobie dość! Chcę być offline
Przełomem było obejrzenie bardzo głośnego dokumentu społecznego wyprodukowanego przez Netflix – „The Social Dilemma”. Pokazuje on, że dzisiejsze uzależnienie od social mediów nie jest tylko i wyłącznie dziełem przypadku. To starannie zaplanowany proces, nad którym pracują najwięksi naukowcy. Manipulują oni użytkownikiem i dokładnie analizując jego potrzeby, dostarczają mu świata w jaki wierzy i jakiego pragnie. Czy mnie to również dotyczy? Założę się, że większość z Was odpowie, że nie, skąd! Ja używam social mediów ŚWIADOMIE.
Sprawdźmy. Ja podejmuję wyzwanie. Robię odwyk od social mediów. Na razie na tydzień. Usunę z telefonu aplikację Facebook, Messenger, WhatsApp – czyli wszystkie te, z których korzystam, a które dowolnie używają moje dane i wiadomości do swoich celów. Korzystanie z Facebook ograniczę jedynie do tego, co niezbędne – do moich „prywatnych” grup, których aktualnie nie mogę opuścić (a przynajmniej w tym momencie tak mi się wydaje). Będę je jednak sprawdzać tylko raz dziennie, wieczorem, po pracy. I max. 15 minut dziennie. Wróćcie tutaj w środę za tydzień, a dowiecie się jak minął mi pierwszy dzień offline.
Myślicie, że dam radę?
Przypadek Kingi Rusin. Nie popełnij podobnego błędu