Skip to content Skip to footer

Bycie offline – przywilej czy kara? część 2

Dzień pierwszy. Godzinę temu usunęłam swój „dostęp do świata”. Siedzę na kanapie lekko przebierając nogami, trochę się denerwuję… Ukradkiem zerkam na telefon, on jednak milczy… no tak, przecież jestem offline.

Zanim jednak opowiem Wam, jak minął mój pierwszy dzień bez social mediów, wrócę na chwilę do samej sytuacji, kiedy żegnałam znajomych na Facebooku i WhatsAppie. Wszystkim, z którymi zależy mi na kontakcie wysłałam wiadomość:

Hej, ostatnio zdecydowanie za dużo czasu poświęcam na media społecznościowe. Praktycznie od rana do późnej nocy muszę coś sprawdzać. Mam wrażenie, że pół dnia siedzę na komunikatorach, czuję, że tracę życie. Podjęłam próbę – na tydzień (póki co) opuszczam świat komunikatorów i social mediów. Będę dostępna jedynie pod moim tradycyjnym numerem telefonu. Jak zechcesz się spotkać ze mną lub pogadać – wiesz jak mnie znaleźć! Życz mi powodzenia 😉

I posypała się lawina. A dlaczego? Nie przesadzasz? Przecież każdy dziś z tego korzysta i nie narzeka.

No właśnie? Każdy?

Ja nie mam fejsa…

Całkiem niedawno poznałam pewnego człowieka. Mężczyzna, troszkę ponad 30 lat, biznesmen. Ma całkiem dobrze prosperującą firmę, zatrudnia kilkudziesięciu ludzi, do tego bujne życie towarzyskie i mnóstwo pasji i zainteresowań. Kiedy opowiadał mi o jednej ze swoich sportowych miłości, natychmiast podchwyciłam temat i zaproponowałam, że musimy znaleźć się na fejsie. Twierdziłam, że tam łatwiej będzie nam się skontaktować, a ponadto na pewno wrzuca mnóstwo zdjęć to trochę podejrzę jego sportowe wyczyny. Ja nie mam fejsa. Ani innych komunikatorów. W ogóle z tego nie korzystam. Lepiej zapisz mój nr telefonu, ew. na maila podeślę Ci zdjęcia. Szok. Jak to? Tak się da? – pomyślałam. Jak widać się da. I to całkiem przyjemnie można żyć!

Nowe, NORMALNE, życie?

Wrócę jednak do mojego detoksu. Po mniej więcej godzinie od wyrzucenia aplikacji stwierdziłam, że nie po to próbowałam się uwolnić i być offline, żeby teraz siedzieć i żałować. Wzięłam więc kurtkę (tak, co prawda to kwiecień, jednak jak to u nas ostatnio bywa dość zimny i nieprzyjemny) i poszłam na spacer. Tam odżyłam. Budząca się do życia wiosna dała mi sporo radości i wolności – również mentalnie. Wracałam do domu już uspokojona wierząc, że bez żadnych problemów wytrzymam ten tydzień, a potem już w ogóle będę żyć bez social mediów.

Potem było już łatwiej – wieczór mija szybko przy dzieciach, ich problemach i potrzebach. Telefon zostawiony gdzieś jeszcze w kurtce po spacerze wcale nie domagał się, abym się nim zajęła. Zresztą – nie miałam nawet czasu o nim pomyśleć. Zabawa, jedzenie, lekcje, kąpanie, zabawa, jedzenie… Spanie! Wreszcie dzieci usnęły, mąż skończył pracę, czas więc na zasłużony relaks i odpoczynek.

Offline w internecie i… w domu

I powoli zaczęły się schody. Obejrzeliśmy film, niby jest miło i przyjemnie, ale… Czegoś brakuje. Co jakiś czas wzmagał się odruch sięgania po telefon. Zupełnie bezwarunkowy. Odblokowanie klawiatury, szybkie myśli, że może ktoś coś wrzucił, a może coś się ważnego w świecie wydarzyło, a ja o tym nie wiem? Kurczę… Zaczęła się irytacja. Co więc najlepiej zrobić? Iść spać. Rano budzę się i będzie lepiej. Chyba.

O nie! Jak mam zasnąć bez wieczornego scrollowania?! To się w ogóle tak da?! No nic. Do odważnych świat należy. W końcu nie poddam się po pierwszym dniu, o nie! Więc – telefon na szafkę, a ja spać. Jutro kolejny, ciężki, ale chyba ciekawy dzień. A do Was wrócę za tydzień, w środę 12 maja i opowiem Wam jak było. Dobranoc!