Skip to content Skip to footer

Krótka historia o tym, jak dla mnie pracowałeś. Czyli jak dziennikarze zamienili się w sprzedawców

Jestem (a właściwie byłam) dziennikarką, redaktorką, wydawcą. Pewnie o tym nie wiesz, ale kiedyś na tobie zarabiałam.

Alexis Reyna/ Unsplash

Gdy półtora roku temu zatrudniłam się w jednym z największych polskich portali łączących działalność opiniotwórczą z newsami, miałam nadzieję, że ta praca da mi możliwość szerzenia wartościowych informacji, inspirowania, przekazywania idei, w które wierzę. Dość szybko okazało się, że rzeczywistość wygląda “trochę” inaczej. Bo choć dostałam możliwość wpływania na kilkudziesięciu milionów ludzi (tylu użytkowników nas odwiedzało), to w moich zajęciach mało było rzetelnego dziennikarstwa. Głównie tobą (a raczej wami) manipulowałam.

Dostałam dostęp do systemów, dzięki którym było to proste jak drut. Bo w momencie, kiedy wchodziłeś na naszą stronę, rozpoczynał się proces  inwigilacji. Każdy twój ruch był śledzony, twoje dane były gromadzone (nie daj Bóg, jeśli udostępniłeś coś z portalu w mediach społecznościowych, dopiero wtedy zaczynała się prawdziwa zabawa; była tym fajniejsza, jeśli dodatkowo założyłeś u nas skrzynkę pocztową). Skomplikowane algorytmy na bieżąco analizowały pozyskane informacje. Dość szybko uczyły się, co lubisz, jakim językiem do ciebie mówić, jak odpowiadać na twoje potrzeby. A ja tylko reagowałam. Czasami wystarczyło, że zmieniłam jedno słowo w tytule, byś kliknął w najbardziej gówniane treści, do zainteresowania którymi nigdy byś się nie przyznał. Byś nacisnął łapkę pod tekstem; nieważne — do góry czy w dół — istotne, byś zostawił po sobie ślad.

Po jakimś czasie zrozumiałam, że każdy ma jakiś brzydki sekret. Musiałam twój słaby punkt tylko znaleźć i docisnąć w odpowiednim miejscu — żebyś się wkurzył, zareagował. Żeby się klikało, żeby „żarło”.

Claudio Schwarz/ Unsplash

Musiałam cię dostarczyć

Oczywiście nie działałam sama. Miałam obok zastęp tzw. strategów kontentu, specjalistów od reklamy i e-commerce’u. Bo de facto w tym, co robiłam, nie było wielkiej filozofii. Chodziło o to, byś zgarniał te ochłapy (podszywające się pod rzeczowe artykuły, a tak naprawdę często będące treściami sprzedażowymi ), które codziennie dla ciebie przygotowywałam razem z dziesiątkami innych dziennikarzy, redaktorów, wydawców. Bo ten portal, o którym ci teraz opowiadam, nie był wcale medium informacyjnym. Był ogromnym sklepem, w którym — nie mając o tym zielonego pojęcia — „zatrudniłeś” się na ochotnika. I teraz najlepsze: pracowałeś zupełnie za darmo. Ja dostawałam za ciebie kasę. Nie szanowałam cię, wiedziałam, że jesteś tylko produktem, za który płaci reklamodawca. Musiałam cię dostarczyć. No więc ja dostarczałam, a ty klikałeś i dbałeś o to, bym zarabiała.

Czy mnie to obrzydzało? Owszem, ale wtedy jeszcze więcej pracowałam, by nie zorientować się, jak bardzo to nie ma sensu. Zresztą — usprawiedliwiałam się — przecież wszystko dzieje się legalnie. Zaakceptowałeś regulaminy (co z tego, że prawdopodobnie bez czytania), masz swój rozum, wiesz, do czego służą tak zwane ciastka.

Czasem dopadały mnie większe wątpliwości: a co, jeśli te wszystkie dane dostaną się w niepowołane ręce? Przecież nie trzeba oglądać „Mr. Robota” i „Czarnego lustra”, by wiedzieć, że każdy komputerowy program ma swoje luki, a hakerzy bezustannie pracują nad tym, by je zlokalizować… Szybko się jednak „uspokajałam” — przecież sama nie do końca rozumiałam, kto tak naprawdę zarządza tymi wszystkimi informacjami, gdzie i jak są przechowywane. No więc skąd miałam mieć pewność, które ręce są „niepowołane”, skoro nie potrafiłam nawet ocenić, co to znaczy: ręce „powołane”. A zresztą — przecież jakoś musiałam zarabiać.

Matthew Henry/ Unsplash

Środkowy palec w kierunku systemu

Jak to się stało, że któregoś dnia wyszłam z redakcji i już nie wróciłam? Nie do końca jestem w stanie to wytłumaczyć. Może nie mogłam już znieść głosu jednego z wydawców, gdy tłumaczył, że nie napiszemy o obrzydliwych praktykach w pewnej firmie, bo regularnie kupują u nas reklamy. A może po prostu byłam zmęczona, bo od kilku tygodni prawie nie sypiałam — gdy tylko zamykałam oczy, śniły mi się koszmary, w których jakiś obcy koleś o jaszczurzej twarzy zakradał się do mojego domu.

Z tamtego dnia, kiedy wyszłam do łazienki i już nie wróciłam, pamiętam, że zamawiając taksówkę, poczułam szum w głowie. I że nie mogłam odgonić natrętnych myśli, które rozpędzały się jak tsunami: jak mogłam pozwolić na to, by moje życie było pod dyktando skoncentrowanych na zysku cwaniakach? Jak mogłam uwierzyć, że moje decyzje przestały mieć znaczenie? Że nie mogę nic zrobić, bo wszyscy funkcjonujemy w królestwie absurdu, nakręcanego przez sprzedajne media, biznesmenów i polityków.

Wtedy zrozumiałam, że to jeszcze nie koniec. Przecież mogę powiedzieć „stop”, pokazać środkowy palec systemowi, który nie szanuje ludzi, ich prywatności, podstawowych praw. Ty też to możesz zrobić. A fakt, że znalazłeś się na tym portalu, że przeczytałeś ten tekst do końca, pokazuje, że jesteś na dobrej drodze. Zostań z nami — w kolejnych odsłonach będziemy pokazywać konkretne sposoby nie tyle walki, ile przeciwdziałania “niepowołanym rękom”, do których mogą trafiać twoje prywatne dane.

AJ